...że wczoraj wzniosłam się na lekko patetyczne poziomy, a co tam, niech będzie i głęboko, i z przytupem. Dziś lżej, na luzie i wesoło. Od rana działałyśmy z Izabelą na płaszczyźnie AFRYmind'owej w bardzo sympatycznej szkole DaVinci; było kolorowo, głośno, pachnąco, smakowicie i bardzo, bardzo ruchliwie. Dzieciaki zareagowały dużym entuzjazmem na nietypowe dla nich chapati i sukumę (ta druga, biorąc pod uwagę bliskie pokrewieństwo ze szpinakiem, była ryzykownym krokiem - a jednak garnek opustoszał). Uwielbiam wracać do Afryki w pracy z dziećmi, daje mi to niebywałego "kopa", tak dzisiaj potrzebnego po niedospanej nocy. Dodatkowo zacieram ręce, bo z materiałów kulinarnych zostały dwie mąki, litr oleju, dwie małe główki kapusty, kilka jogurtów naturalnych i pół kostki drożdży. Obdzieliłyśmy się z Izą sprawiedliwie, co tymczasowo rozwiązało dla mnie problem mąki (będą z niej ze dwa ciasta, już niedługo!). Lodówka się nie domyka, owoców nie mam już gdzie układać, masowo przetwarzam je na różne cuda, jutro zabieram się za jakiś nietypowy mus jabłkowy. A może kompot?
Nigdy bym nie podejrzewała, że potrafię zrobić tak doskonały barszcz ukraiński. Ba, nie sądziłam, że potrafię zrobić jakikolwiek barszcz ukraiński. Tymczasem ten, oparty na darowanych burakach w occie i z domieszką trofiejnych warzyw, był przesmaczny. Sensu nadały mu grzyby, które Tata zebrał jesienią, czekały w słoiczku na ten moment. Ot, taki mały sukces kulinarny.
Dzisiaj zostałam poczęstowana najwspanialszym tatarem wołowym, który na mój nieco osłabiony ostatnio organizm podziałał jak lekarstwo. Mimo szczerych chęci, mój nieścisły wegetarianizm klęka przed tatarem właśnie, wątróbką i kaszanką. Nic na to nie poradzę, ale nie widzę też sensu, by coś radzić. Tatar był niebem w gębie i już.
Grzesiu, pracujący w piekarni, obiecał mi zorganizować jutro dużą dawkę żywności. Ciekawe, co wpadnie w moje ręce tym razem?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz