piątek, 1 lutego 2013

Jak już wspominałam, Maks - który aspiruje do bycia prawdziwym Cyganem i ma odpowiednio szalonego wąsa - zapalił się do idei i po pochłonięciu znalezionych wczoraj naleśników, siedząc wieczorem przy piwku (ostatnim niefreegańskim...) nagle uznał, że idziemy na łowy. Padło na najbliższą Biedrę z już sprawdzonym....hmm, zapleczem? Odzialiśmy się nieco lepiej niż ostatnio, poszła z nami też latarka. Sprawnie i bez zbędnego komentarza (hu hu, staję się profesjonalistką) pozyskaliśmy co następuje: trzy pietruszki, sześć bananów, trzy pomidory, jedną czerwoną piękną paprykę i dwie cytryny, a na dokładkę bukiet pięciu róż, które dostała Ania. Ot, taki powiew wiosny.

Na śniadanie wypiłam kawę bez mleka (dobra, kurczę!), bo sojowe się skończyło, a jeszcze nie wymyśliłam skąd je wziąć. Otręby probiotyczne dostałam kiedyś od mamy jednego z moich dzieci, banan - z wiadomego źródła. Na obiad pochłonęłam sałatkę owocową, kiwi zostało po Natalce, która pojechała na tydzień do domu. Kolacja zaś była warzywną mieszanką: sałaty z czerwoną pieczoną papryką, z jednym jajem (rozpusta!) na twardo, serem konkursowym i dressingiem z oleju arganowego, który Munio przywiózł mi z Maroka. Mniam, mniam. Wpadła IzaBela, zjadła, poszła, a ja biorę się za free-ciasto na jutro do hostelu. Co by tu upiec? Zostało trochę drożdży...!


2 komentarze:

  1. Ludzie zrobią wszystko żeby zwrócić na siebie uwagę, proponuje lepiej żebyś umazała się czymś śmierdzącym i wpadła tak do belwederu - sukces gwarantowany :) A co do twojego beznadziejnego pomysłu to już tysiące bezdomnych tak żyje.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wszelka konstruktywna krytyka jest mile widziana. Chamstwo już mniej. Apeluję o odrobinę kultury!

    OdpowiedzUsuń