poniedziałek, 18 marca 2013

Boca Negra, czyli Czarne Usta - meksykański, emocjonujący deser miłosny dla wielbicieli mocnych wrażeń

    1/3 szklanki zimnego masła, pokrojonego na małe kawałeczki
    pół szklanki brązowego cukru trzcinowego
    3 suszone papryczki chipotle
    3 łyżki świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
    150 g ciemnej, deserowej czekolady
    2 duże jajka
    2 łyżeczki mąki
    szczypta soli

Do foremek:

    łyżka masła
    łyżka brązowego cukru trzcinowego

Krok pierwszy: pasta paprykowa

Papryczki włóż do rondelka o grubym dnie i podgrzewaj bez tłuszczu, obracając. Gdy zaczną pachnieć, są gotowe. Usuń pestki i ogonki, zalej papryczki gorącą wodą i przykryj. Po upływie pół godziny wyjmij, posiekaj a potem rozetrzyj ciężkim nożem.

Krok drugi: kremowa czekolada

Zagotuj sok pomarańczowy z cukrem. Gorącym syropem polej czekoladę, połamaną na kawałeczki i mieszaj, aż się rozpuści. Dodaj masło i mieszaj nadal, aż do zupełnego połączenia składników. Teraz wbij jedno jajko, utrzyj mikserem, gdy się połączy całkowicie z masą - wbij drugie i znów utrzyj.

Krok trzeci: pieczenie

Do masy czekoladowej dodaj pastę chili, dwie łyżeczki wody w której się moczyły, mąkę i sól. Posmaruj masłem i posyp cukrem kokilki lub foremki a następnie napełnij ciastem (do 2/3 wysokości). Wstaw je na
blachę napełnioną wodą i w tej kąpieli piecz bez przykrycia, aż na powierzchni zrobi się skorupka. Trwa to prawie godzinę. Wyjmij deser z piekarnika.

Wyjadajcie je łyżeczką prosto z foremek. Mają niezwykłą moc!

czwartek, 7 marca 2013

połoniny niebieskie

Skończył się luty. Akcję uznaję za całkowicie udaną, sukces założenia bez najmniejszego odstępstwa do dnia wyjazdu, czyli 26 lutego. Podróże bez pieniędzy są osobnym tematem i kiedyś może i tego spróbuję.

Jestem szczęśliwa, że wszystko poszło zgodnie z planem i udowodniłam sobie wszystko to, co chciałam sobie udowodnić. Wiem dobrze, że to nie koniec mojej przygody z freeganizmem, a właściwie początek nowego stylu życia.

Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali: Ani, Natalce, Marcinkowi, Maksowi, Marysi W., Maćkowi, rodzicom moim miłym, ciotkom Hani i Joannie (Twoje słowa były wspaniałe, dzięki), Grzesiowi, Rudzielcom, Baśce, Agacie i wszystkim innym, którzy słowami albo słoikami popierali moje idee fix.

Satysfakcja ginie w obliczu koszmaru. Przedwczoraj w Karakorum straciłam kogoś, kto stanowił dla mnie ogromny autorytet. Jednego z niewielu ludzi, którzy bezustannie, samym tylko istnieniem, wywierali na mnie tak duży wpływ. Człowieka, który podkręcał we mnie ambicje, dzięki któremu zaczęłam biegać kilka lat temu, kto zawsze był o krok z przodu, kogo można było tylko podziwiać. Przy tym - kogoś, z kim nieraz wypiłam o jedno piwo za dużo. Kogoś, na czyje szczęście i sukcesy patrzyłam z nutą zazdrości, życząc mu wszystkiego, co najpiękniejsze, najlepsze. Nie życzyłam mu cichej śmierci w śniegu, gdzieś wysoko, pod gwiazdami. 

W Andrzejki wywróżyłeś sobie wielkie szczęście, pamiętasz? Wierzę, Tomku, że się nie bałeś w ostatnich chwilach. Jesteś teraz w Shangri La, posiadłeś nie tylko swój wymarzony ośmiotysięcznik, ale i wielką tajemnicę życia i śmierci.



niedziela, 24 lutego 2013

śledziove

Stworzyłam coś na konkurs kulinarny, to coś to śledzie na imprezie, czyli ot, takie małe piękności w na drożdżowych muffinach. Dzięki Kasi, która przez cały czwartek robiła u mnie sesję foodową do magazynu, i Marcinowi, który podarował mi słoik śledzi - powstały takie oto zdjęcia. Fajnie, że jedzenie może być tak dobrze sfotografowane...może kiedyś się tym zajmę?


Zostałam królową papryki

...to chyba taki ukłon pracowników Biedrony w stronę mojej najbliższej wyprawy (Budapeszt plus Bałkany); jadę więc z misją, by nauczyć się przyrządzać najlepszy ajwar na tej szerokości geograficznej. Ponieważ luty kończy się dopiero w czwartek, będę musiała mocno zakombinować z żywnością w podróży. Ryanair nie przepuści żadnego słoika, ale warzywa i owoce w całości chyba przejdą? Za to w czwartek o północy postawię piwo wszystkim, którzy będą w pobliżu, obiecuję.


W sobotę na śniadanie powstały szybkie muffiny z jabłkami i rodzynkami; towarzyszyła im żurawina, którą zaprawiłam we wrześniu. Kawa + koc + muffin = poranek tej dekady.


 A na obiad - freesałatka z sałaty, buraków, pieczonej papryki, pieczarek, pomidorków i śledzia oraz orzechów włoskich (dwa ostatnie - prezentowe). Omnomnom, że się posłużę onomatopeją. Czy omnomnatopeją raczej.


środa, 20 lutego 2013

ciężko uwierzyć...

...w ilość marnowanej żywności. W bezsens wyrzucania warzyw i owoców, które nie, wcale nie są "jeszcze do zjedzenia", tylko są absolutnie pełnowartościowe, również estetycznie, i wyglądają tak że każdy z nas włożyłby je bez zawahania do koszyka w sklepie. Efekt niedzielnych łowów wyglądał tak:


(tym razem luksusowo - wybraliśmy się na zaplecze marketu z najwyższej półki, kontenery stały tuż pod kamerą, ale nikt się nami nie zainteresował)


...zaś wtorkowych - tak:


Jedyną wadą takiego sposobu robienia "zakupów" jest pewna monotonia - ile można wykombinować dań z papryki, cukinii i marchewki? Tym razem miałam szczęście - szpinak, kalafior, pomarańcze i gigantyczne pietruszki. Cóż, sezon na nowalijki przed nami, a to budzi nadzieję....

W poniedziałek ruszam na Bałkany. Kończy się ten freebruary, za szybko.... :)

wtorek, 19 lutego 2013

...weekend pod hasłem smakowych imprez - smażone warzywa na piątkowy obiad z Agatą, freekapusta w tarcie francuskiej na urodzinach Diany, wreszcie na party hard u Mikrusa - chleb na zakwasie (ten ostatni ma już ponad dwa miesiące i pracuje coraz dzielniej) i drożdżowe ciasto cytrynowe, które uważam za absolutną rewelację i zamierzam powtarzać w tysiącach modyfikacji (Rudej nie smakowało, ale czy powinno mnie to martwić? wybredne toto takie, niczego nie lubi....;P). 
Wszystko powstało z produktów dostanych, znalezionych lub wymienionych. Postanowienie o niekupowaniu utrzymane. Jednak dzięki kilku rozmowom dotarło do mnie, że piwo lub mąka kupiona specjalnie dla mnie nie jest specjalnie freegańska. Jest tylko kupiona przez kogoś innego, nawet jeśli w zamian za coś, pomoc, usługę, przedmiot. Czy są na sali freeganie filozoficzni? Chciałabym rozwiać te wątpliwości.


Od pani Małgosi z apteki dostałam (za wstawiennictwem ciotki H.) górę próbek kremów i innych szuwaksów, dzięki którym nie muszę myć się popiołem. Dzięki!

Czas biec do pracy, więc kilka zdjęć, a po południu - o zdobyczach tego tygodnia. 



piątek, 15 lutego 2013

walentynki...

...stały się pretekstem do totalnego czyszczenia lodówki - niebywałe, ile jedzenia może pomieścić w sobie garstka ludzi. Ale i tak mnóstwo jeszcze zostało - dziś zrobię może tartę z kapustą i suszoną śliwką...? Wieczorem przewiduję wysoki poziom kulinarny - urodziny Diany. A może drożdżowe-cytrynowe? hmm...

A tymczasem - nowe źródła, wystawki z kolejnego marketu, nie zdradzę którego...

Z warzyw powstał doskonały barszcz ukraiński - już drugi, jeszcze lepszy od poprzedniego. Z cukinią zrobiłam czekoladowe ciasto, które uwielbiam; wierzch posmarowałam dżemorem almowym i posypałam daktylami, słonecznikiem i płatkami jęczmiennymi. 


Wypróbowałam też nowy przepis na ciasto z jabłkami - autorską wypadkową kilku różnych patentów na szarlotkę.

Ciasto:
pół szklanki mąki pszennej
pół szklanki mąki ziemniaczanej
dwa jajka
pół szklanki cukru (użyłam waniliowego domowej roboty)
łyżka jogurtu
pół kostki stopionego masła

Wszystko to trzeba dokładnie wymerdać i rozsmarować połowę w wysmarowanej foremce (użyłam porcelanowej formy do tarty). Z 1,5 szklanki mleka ugotowałam budyń waniliowy z torebki. Pokroiłam też dwa duże jabłka i wymieszałam z fantastycznymi jabłkami w karmelu, które dostałam kiedyś od ciotki Joanny. Na tym rozsmarowanym cieście trzeba teraz rzucać jabłka i budyń na zmianę, nieregularnie, a na wierzch - znowu ciasto ciapnięte łyżkami w różnych miejscach. No rewelacja, mówię wam.


I wreszcie - późnym walentynkowym wieczorem - grzesiowe ciabatty z piekarnika z pieczoną papryką, marynowaną wcześniej długo w oliwie z miodem, octem balsamicznym, rozmarynem, orzechami i szczyptą soli. Polecam z całej siły.

Dostałam zlecenie na przygotowanie potraw do sesji fotograficznej do jednego z magazynów. Spore wyzwanie, nie mogę dać ciała, bo współpraca wygląda obiecująco.... trzymajcie kciuki!


poniedziałek, 11 lutego 2013

Dzisiaj na obiad....

...powstało casarecce z pomidorkami koktajlowymi, greckim serem lor, oliwą z oliwek, czarnymi oliwkami, grillowaną papryką i świeżo mielonym pieprzem. Maciej dorzucił flachę świetnego białego wina i oto efekt:


Papryka i pomidory są ze źródła śmietnikowego, oliwki i oliwa z konkursu Sowy, makaron z konkursu Barilli, zaś ser dostałam kiedyś od  Faceta i kuchni. Osób szczęśliwych: cztery. Złotych polskich: zero.

Wybrałam się dziś do superpharmu, by poprosić o próbki kosmetyków i przetrwać tym sposobem do końca miesiąca. Smutne panie ekspedientki z długimi paznokciami spoglądały na mnie nieufnie, ale ostatecznie wyszłam ze sporym plikiem kremów do paszczy, szamponów (dobra wiadomość, bo zbliżam się ku końcowi aktualnej butelki) i jakichś zbędnych cudów. Kończy mi się korektor pod oczy, więc jeśli będę w lutym wyglądać na zmęczoną, będziecie znać przyczynę. 

Dostałam od Natalki przepiękny komin na szyję w zamian za moje stare łyżwy. Swoją drogą robię postępy na lodowisku i coraz bardziej mnie to bawi. Aj waj!

Ruda właśnie przyniosła pół pomelo. Na śniadanie sałatka owocowa. Dobranoc!



niedziela, 10 lutego 2013

freettata, czyli po włosku

Niedzielne śniadanie: kolorowa frittata (lub raczej freettata)...

Trzy osoby najedzą się radośnie, gdy użyjemy:
1 czerwonej papryki
1 niedużej cebuli
1 marchewki
kawałka parmezanu (został jeszcze z ostatniego skoku do Włoch)
soli, pieprzu, ziół prowansalskich, tymianku i szczypty gałki muszkatołowej
6 jajek

Jajka wbijamy do miseczki i roztrzepujemy. Na patelnię wlewamy oliwę i wrzucamy warzywa -paprykę pokrojoną w paski, marchewkę w plasterki, a cebulę - w piórka. Kiedy zmiękną i będą pachnieć, solimy, wrzucamy parmezan pokrojony na kawałeczki, ziół tyle ile lubimy, i szybko wszystko zalewamy jajkami. Smażymy na średnim ogniu, pod przykrywką, tylko z jednej strony - aż wierzch się zetnie. My wciągnęliśmy freettatę w towarzystwie zielonej sałaty i kawy z mlekiem. Mniam!
 
 
 


weekend...

...jak to weekend, obfituje w barwność i jaskrawość. Dziesiątki spotkań i rozmów. Spotykam się z najróżniejszymi komentarzami i opiniami, od totalnego poparcia (dzięki Maćku!), przez pobłażliwą kpinę ("co robi Krycha, gdy włącza laptopa? - opróżnia kosz!"), po zupełną krytykę. To fajnie, właśnie tak ma być. Ja tymczasem produkuję lecza, sałatki, gulasze, zupy i ciasta. W piątek powstała potrawka wieprzowa (znowu odstępstwo od vege...), postanowiłam bowiem wyczyścić zamrażalnik z dawno zeskładowanych tam rzeczy. Jeśli ktoś zna odpowiedź na pytanie, skąd u czorta wzięło się tam mięso z sosem i kaparami, niech mnie uprzejmie poinformuje - ja w każdym razie, ani żadna z moich Pań, jego pochodzenia nie zna. Było jednak nad wyraz smakowite w połączeniu z sosem z cebuli, papryki i oliwek (Sowa...).

Z wielką radością spieszę donieść, że mamy w Poznaniu nowy squat. Wreszcie ktoś wziął w swoje ręce tę zabitą dyktą kamienicę na rynku; 2 tysiące metrów kwadratowych czeka na zagospodarowanie na cele mieszkalne, kulturalne, imprezowe, artystyczne. Ekipa jest silna i zgrana, sympatyków nie brakuje, wierzę więc w sukces, byle tylko uniknąć problemów z władzami miasta....

W powietrzu czuć już wiosnę (wątłą, ale mówię wam, że już ją czuć) i w sobotnie rano pobiegliśmy na Debinę troszkę wchłonąć tej wiosny i przy okazji wytrząść skutki nocy. Noc piątkowa skończyła się bowiem grzankami francuskimi o czwartej rano (z chleba z Limaro i bananowych drożdżowych ciastek, które zostały po AFRYmind'owej akcji). Nie biegałam całą zimę, tymczasem formę mam znakomitą (ashtanga zrobiła swoje, po kryjomu, po cichu), półmaraton zamierzam pociąć w godzinę i czterdzieści pięć minut. Bieganie stało się standardem; biegają wszyscy, dla schudnięcia, urody, kondycji, wyczynu, lansu i Bóg raczy wiedzieć po co jeszcze. Lubię to!

Popołudniową porą stworzyłam dwa prezenty: chleb mleczny z sezamem, na zakwasie, dla Agaty; i marcepanowo-cynamonowy mus jabłkowy dla Piotruli. Jabłek użyłam rodzicowych, jeszcze z jesieni, bo nie każdy musi mieć ochotę na te z odzysku; syrop amaretto dostałam kiedyś w użytkowanie od Natalki. Uwielbiam kulinarne prezenty, najlepiej takie spersonifikowane; chciałabym kiedyś opatentować omnomnom (czyli "markę", którą etykietuję moje wytwory) i może rozszerzyć trochę działanie....może kiedyś....ehhh, kiedyś zamieszkam w domu z kamienia nad oceanem, będę mieć konie i koty i piec chleb dla szczęśliwych ludzi. A propo's chleba, planuję mocniej się w tym zakresie wyspecjalizować. Efekty na razie są zadowalające. A faworki w wykonaniu Agaty i Bartka...dużo bardziej niż zadowalające. Zjadłam ich ze dwieście, nie żartuje, i dobiłam pavlovą. W poniedziałek trzeba będzie trochę oczyścić organizm....

Doskonałej niedzieli!




czwartek, 7 lutego 2013

z dedykacją....

...dla Grzesia dumnie prezentuję potężną dawkę węglowodanów z piekarni Limaro, która przyjechała dziś do mnie. Z wrażenia przejechałam pół miasta bez świateł, za to na awaryjnych, w ogóle tego nie zauważywszy. Tłusty czwartek, choć bez pączka, uczciłam więc małym zamachem na swoje ciało - dwoma kromkami świeżego chleba z dżemem od Sowy.


 Ponieważ darowanemu koniowi w zęby nie zaglądam, przymykam oko na polepszacze, które niestety są w tych wypiekach; nie zabije mnie taka ich dawka. Dla równowagi biochemicznej pędzę zaraz pobiegać z Anką (wczoraj zapisałam się na półmaraton); później ashtanga pod czujnym okiem Mateusza.

Swoją drogą, freeganizm nie sprzyja wstrzemięźliwości. Ilość jedzenia, którą mam w posiadaniu, wysypuje się z lodówki, nie mieści w zamrażalniku, oblega półki regału i blaty, kipi z koszyków. Mogłabym wyżywić kilkuosobową rodzinę. Jeśli macie ochotę coś ode mnie odebrać (dziś głównie pieczywo, za czorta sama go nie zjem, dziewczyny również nie pomogą, bo chleb jadamy od wielkiego dzwonu), piszcie śmiało. Kusi mnie wycieczka pod Biedronkę po pączki, ale chyba dziś odpuszczę, bo....niedługo będę musiała wyrzucać jedzenie.....

środa, 6 lutego 2013

Wygląda na to...

...że wczoraj wzniosłam się na lekko patetyczne poziomy, a co tam, niech będzie i głęboko, i z przytupem. Dziś lżej, na luzie i wesoło. Od rana działałyśmy z Izabelą na płaszczyźnie AFRYmind'owej w bardzo sympatycznej szkole DaVinci; było kolorowo, głośno, pachnąco, smakowicie i bardzo, bardzo ruchliwie. Dzieciaki zareagowały dużym entuzjazmem na nietypowe dla nich chapati i sukumę (ta druga, biorąc pod uwagę bliskie pokrewieństwo ze szpinakiem, była ryzykownym krokiem - a jednak garnek opustoszał). Uwielbiam wracać do Afryki w pracy z dziećmi, daje mi to niebywałego "kopa", tak dzisiaj potrzebnego po niedospanej nocy. Dodatkowo zacieram ręce, bo z materiałów kulinarnych zostały dwie mąki, litr oleju, dwie małe główki kapusty, kilka jogurtów naturalnych i pół kostki drożdży. Obdzieliłyśmy się z Izą sprawiedliwie, co tymczasowo rozwiązało dla mnie problem mąki (będą z niej ze dwa ciasta, już niedługo!). Lodówka się nie domyka, owoców nie mam już gdzie układać, masowo przetwarzam je na różne cuda, jutro zabieram się za jakiś nietypowy mus jabłkowy. A może kompot?



Nigdy bym nie podejrzewała, że potrafię zrobić tak doskonały barszcz ukraiński. Ba, nie sądziłam, że potrafię zrobić jakikolwiek barszcz ukraiński. Tymczasem ten, oparty na darowanych burakach w occie i z domieszką trofiejnych warzyw, był przesmaczny. Sensu nadały mu grzyby, które Tata zebrał jesienią, czekały w słoiczku na ten moment. Ot, taki mały sukces kulinarny.


Dzisiaj zostałam poczęstowana najwspanialszym tatarem wołowym, który na mój nieco osłabiony ostatnio organizm podziałał jak lekarstwo. Mimo szczerych chęci, mój nieścisły wegetarianizm klęka przed tatarem właśnie, wątróbką i kaszanką. Nic na to nie poradzę, ale nie widzę też sensu, by coś radzić. Tatar był niebem w gębie i już.

Grzesiu, pracujący w piekarni, obiecał mi zorganizować jutro dużą dawkę żywności. Ciekawe, co wpadnie w moje ręce tym razem?

wtorek, 5 lutego 2013

po co?

Nie chciałam pisać o podłożu ideologicznym, jednak muszę odpowiedzieć na pytanie, które zadało mi już wiele osób. Po co to wszystko? Czemu ma służyć?

Cóż, jest eksperymentem. Jak to z eksperymentami bywa, ma na celu sprawdzenie, co się stanie, gdy zrobimy coś, co jeszcze nie zostało zrobione. Jest to bardzo osobiste doświadczenie; dla wieloletnich freeganów będzie durną zabawą, dla poważnych ludzi - powodem do wstydu lub kpiny, dla racjonalistów - próbą zwrócenia na siebie uwagi. Ile osób, tyle opinii, i nawet nie wiecie, jak mnie to cieszy. 

 A więc - po co?

Po pierwsze, po to, by sprawdzić czy mogę. Tak, jak sprawdziłam, że mogę żyć bez kawy, bez mięsa, bez telewizora. Dotychczasowe testy przechodziły lekką ręką, wierzę więc i w powodzenie tego. To moja osobista praca ze sobą, ze swoim ciałem i umysłem, z postrzeganiem świata i "używaniem" go.

Po drugie, po to, by nieco zakrzywić stereotypy. "Ciociu, czy to prawda, że Krysia grzebie w śmieciach?" - pyta 14-letni Adaś. Tak, to prawda, grzebie. Wykwalifikowany psycholog, terapeuta, magister z dwoma dyplomami, antropolog, autor naukowych tekstów, dziecko z dobrego domu, córka mądrych i poważnych ludzi, samodzielna, rozsądna, inteligentna siostra robiącego świetną karierę Brata, autorytet wielu dzieci i ich rodziców - zawija rękawy i sięga między odpady. Czyli do świata zarezerwowanego dotąd w naszych głowach dla niżu społecznego, bezdomnych, alkoholików, żulerki, meneli spod monopolowego, śpiących na dworcu narkomanów. Zaglądając do kontenera zaglądam do innego świata - i staję się kim innym. Kimś, komu nie należy się szacunek, kogo trzeba przegonić, a w najlepszym razie zignorować. Kimś brudnym, gorszym, odpychającym. Popatrzcie na mnie, czy jestem odpychająca? Nie próbuję nawiązać z nikim kontaktu, wejść między przysłowiowe wrony, nie robię przecież antropologicznych badań (choć na Łazarzu byłyby bogate we wnioski). Chcę troszeczkę zagrać na nosie tym, którzy uważają się za kogoś lepszego, bo stać ich na zakupy w Almie. Nie popadam przy tym w samozachwyt, ale nie ukrywam, że czuję się trochę dumna z tego kroku. Kroku do dna własnej świadomości świata, konsumpcji, globalnego "kup", "miej", "zjedz". Kolejnego kroku do życia ponad prostym przełożeniem pieniądza na jakość życia.

Po trzecie, szlag mnie jasny trafia, gdy czytam o marnujących się tonach żywności. Nie będę przytaczać tu danych, są w linkach po prawej stronie. Widziałam świat, w którym to, co my wyrzucamy, dla całej rodziny stałoby się pełnowartościowym posiłkiem. Z sympatii i życzliwości dla Habiby i Maurice'a z sierocińca w Ukundzie, księdza z Timau, Briana z Nairobi, Simata z Maji Moto, Sangye z Tybetu, wychowanków Sonu z Delhi i tysięcy bezimiennych, anonimowych ludzi spotkanych gdzieś po drodze - nie wrzucę do kosza tego, co oni zjedliby na kolację lub przynajmniej podarowali komuś bardziej potrzebującemu. Niepojęty dla mnie, idiotyczny, niedziałający system dystrybucji żywności na świecie przyprawia mnie o dreszcz. Na system nie mam wpływu, ruszam więc maleńki kamyczek, którym jestem ja sama. Jak inaczej zatrzymać marnowanie tych miliardów ton pożywienia, które mogłyby uratować ludzkie życia, jeśli nie zaczynając od własnej kuchni, własnej lodówki, własnych przyzwyczajeń?

Możesz uważać, że jestem rozpuszczoną wariatką, poprzewracało się w głowie, ot co. Możesz uznać, że wstyd ci za mnie, bo jestem twoją córką, koleżanką, znajomą. Możesz mnie podziwiać, jeśli chcesz. Możesz się zastanowić, możesz też po prostu się ze mnie śmiać. Powiedz, co wybierasz. A ja ci powiem, że świat jest większy, niż myślimy.

poniedziałek, 4 lutego 2013

niedziela

...upłynęła dokładnie tak, jak upłynąć powinna porządna niedziela. Obudziło mnie słońce, wypiłam kawę bez mleka i cukru (da się, no proszę), potem, u Mamy - rozpusta: ciasto z morelami i druga kawa z mlekiem i miodem. Zamach na moje odkwaszanie organizmu, no ale cóż, Mama i niedziela nie zdarzają się codziennie.

 
Od Rudych z góry dostałam górę zimowych jabłek, więc nawet mój koń otrzymał wczoraj odrobinę freegańskiej filozofii, choć wątpię, by była tym zainteresowana bardziej niż wątłą trawą, która wylazła spod śniegu. Po spacerze popędziłam do domu upiec karaibskie ciasto (z bananami, cytryną, pomarańczą i daktylami które po świętach dostałam od Taty) i odrobiną znalezionego w puszcze kokosa, na przegląd kina domowego u Karola. Nieskromnie powiem, że szybko zostały tylko okruszki, co sprawiło mi jak zwykle dużą radość. Dodatkową miłą niespodzianką był karton dobrodziejstw od Marcinka, w zamian za kurtkę, która walała się po mojej szafie i absolutnie nie dało się jej zjeść. Teraz ja mam jajka i buraczki, a kolega nie marznie. Pierwotny system wymiany dóbr sprawdza się perfekcyjnie, podobnie jak zaplecze Biedry, która znów nie zawiodła (cukinia, papryki, ziemniaki, kapusta pekińska i oczywiście banany).



Nieco gorzej sprawdziły się moje umiejętności łyżwiarskie - zgromadzonej na Bogdance gawiedzi było dane podziwiać lot koszący prosto na banię, z efektami specjalnymi w postaci krwi na czole i zawrotów głowy. Moja prawa połowa twarzy budzi dzisiaj co najmniej niepokój. Idę zatem ugotować free-barszcz ukraiński.




sobota, 2 lutego 2013

Nie sądziłam, że to, co wymyśliłam, spotka się z takim zainteresowaniem. Wczorajszy wieczór w knajpie pokazał, że po pierwsze - naprawdę Was interesuje to, co robię. Dziękuję za wszystkie słowa podziwu, krytyki, poparcia i różne pomysły, tak motywowana na pewno dotrwam do końca! Po drugie - wyszło na jaw, że i piwa można napić się freegańsko, dzięki dobroczynności Ani i jednego życzliwego pana - hazardzisty, któremu pięciozłotówki wypadały licznie z maszyny do gier. Czułam się znakomicie, również dzięki wyjątkowo dobrze przerobionej serii ashtanga jogi. 



















Rano (miała być to ósma, była dziesiąta...) w piekarniku wylądowało ciasto drożdżowe przygotowane na śniadanie z Batorego Pinć w hostelu Poco Loco. Mąka, jajka i drożdże były końcówkami zapasów. Banany - wiadomo; rodzynki, oliwa, ciemny cukier trzcinowy - konkursowe. Mleko - darowane przez Tatę. Ciasto wyrosło doskonałe, mięciutkie, pachnące szaleńczo (oto przepis, prosty jak drut). Jeszcze ciepłe zapakowałam na bagażnik i pomknęłam w śniegu dzielnym rowerem. W hostelu czekało genialne śniadanie przygotowane przez Olę; mój nieco zmęczony nocą organizm zareagował przyspieszonym tętnem na naleśniki, omlet z łososiem i sałatkę z mieszanych warzyw. Po powrocie do domu udało nam się wreszcie wynieść choinkę na podwórko (najwyższa pora...), stoi teraz dumnie między klonami, może uda się ją zrecyklingować, czytaj - zachować na przyszły rok. Ilość głodnych paszcz wynosiła trzy; upichciłam na szybko leczo z papryki, cebuli (z zapasów), pomidorów, bakłażana i selera naciowego (znalezisko w zamrażalniku). Do tego przyprawy i sos sojowy, ryż z kurkumą (wszystko od Almy, z konkursu food&joy) i sałata z oliwą. 




Popołudnie w saunie. Przede mną - coś, czego nie robiłam od miesięcy i za czym tęsknię szaleńczo: wieczór z książką!

Mam beznadziejny aparat; co zrobić, żeby móc zamieszczać tu ładne zdjęcia?

piątek, 1 lutego 2013

Jak już wspominałam, Maks - który aspiruje do bycia prawdziwym Cyganem i ma odpowiednio szalonego wąsa - zapalił się do idei i po pochłonięciu znalezionych wczoraj naleśników, siedząc wieczorem przy piwku (ostatnim niefreegańskim...) nagle uznał, że idziemy na łowy. Padło na najbliższą Biedrę z już sprawdzonym....hmm, zapleczem? Odzialiśmy się nieco lepiej niż ostatnio, poszła z nami też latarka. Sprawnie i bez zbędnego komentarza (hu hu, staję się profesjonalistką) pozyskaliśmy co następuje: trzy pietruszki, sześć bananów, trzy pomidory, jedną czerwoną piękną paprykę i dwie cytryny, a na dokładkę bukiet pięciu róż, które dostała Ania. Ot, taki powiew wiosny.

Na śniadanie wypiłam kawę bez mleka (dobra, kurczę!), bo sojowe się skończyło, a jeszcze nie wymyśliłam skąd je wziąć. Otręby probiotyczne dostałam kiedyś od mamy jednego z moich dzieci, banan - z wiadomego źródła. Na obiad pochłonęłam sałatkę owocową, kiwi zostało po Natalce, która pojechała na tydzień do domu. Kolacja zaś była warzywną mieszanką: sałaty z czerwoną pieczoną papryką, z jednym jajem (rozpusta!) na twardo, serem konkursowym i dressingiem z oleju arganowego, który Munio przywiózł mi z Maroka. Mniam, mniam. Wpadła IzaBela, zjadła, poszła, a ja biorę się za free-ciasto na jutro do hostelu. Co by tu upiec? Zostało trochę drożdży...!


czwartek, 31 stycznia 2013

pierwszy raz...

...płot jest wysoki i ma na szczycie jakieś paskudne kłujące zabezpieczenia. To nic: przełażę jakoś, schowawszy rower w krzakach. Jestem na parkingu zamkniętego Selgrosu. Wielki ten market; chwilę zabiera nam zlokalizowanie śmietnika. Trochę nie przygotowałam się do pierwszego Wielkiego Skoku - mam na sobie płaszcz, nie mam za to czołówki, rękawiczek gumowych ani nawet foliowego worka. Znajdujemy jakąś foliówkę i dobieramy do pierwszego kontenera. Jest ciemnawo, ale widzę piękne bakłażany i ogórki. Marcinek otwiera drugi pojemnik, a tam - chleba po brzegi. Wybieramy kilka bochenków baltonowskiego; spokojnie nadaje się jeszcze do jedzenia, nie ma śladów pleśni, jedynie nie jest już taki miękki. Nie jadam chleba, więc zabieram go celem zostawienia na koszu na śmieci na rogu mojej ulicy (rano już go nie będzie). Do wora ładujemy wszystkie warzywa; trochę na ślepo - przesegreguję je w domu. Najwspanialszym znaleziskiem jest zapakowana próżniowo wielka torba mieszanki sałat - endywii i roszponki. Nie pojawia się żaden ochroniarz; wyłazimy więc przez ten podły płot. Warzywa lądują w sakwie rowerowej, jedziemy dalej. Wieje w twarz, jakoś tak mi lekko na duszy. Mijamy Lidla, śmietnik niestety zamknięty na kłódkę. Przed nami jeszcze Biedrona - i bingo. Jabłka, tona bananów, hermetycznie zapakowane naleśniki z datą 2.02, kilka pomarańcz i grejpfrutów. W sakwie nie ma już miejsca, instalujemy niepewną konstrukcję ze skrzynki na kierownicy. Jest czwarta, gdy kończę segregację. Musiałam odciąć miękkie końcówki ogórków i bakłażanów, porządnie wszystko wyszorować i dumnie zjeść moją pierwszą freegańską mandarynkę. 


















Rano przyjeżdża Maks i zapala się do pomysłu. Robimy musakę: bakłażany i pomidory z wczoraj, mleko na beszamel darowane, mąka z zapasów, bazylia, gałka i pieprz z konkursu od Sowy, ser halloumi wygrany kiedyś od faceta i kuchni i zamrożony. Sałatkę robimy z sałaty selgrosowej, cebuli zamarynowanej już dawno, oliwy od Almy. Rozmyślam, co zrobię, gdy zabraknie mi soli...

Obiad jest wybitny, nawet Anka bez oporów pochłania śmietnikową musakę. To preludium; prawdziwy challenge zacznie się jutro. Na sobotnie śniadanie w PocoLoco będzie coś z bananów - może tarta na kruchym spodzie? tylko skąd wziąć masło...? 






start

...no to zaczynamy.

Nie będzie wstępu o tym, ile ton żywności dziennie marnuje się na świecie. Nie będzie też o tym, co konsumpcjonizm robi z nami, nie będzie o macdonaldyzacji ani o umierających z głodu dzieciach w Afryce, nie będzie o marketingu i wielkich koncernach. Będzie o tym, co postanowiłam sprawdzić.

Sprawdzę, czy przez miesiąc można nie wydawać pieniędzy na rzeczy... niezbędne.


Będzie mi miło, jeśli będziecie trzymać kciuki, lub jeśli podzielicie się ze mną Waszymi opiniami, refleksjami lub krytyką.